sobota, 18 października 2014

Brak siły.

Jak pisałam w ostatnim poście, w sierpniu pracowałam i ogólnie życie wydawało się wtedy łatwiejsze, pomimo obowiązków codziennego wstawania i siedzenia tych paru godzin w pracy. We wrześniu prawie cały czas odpoczywałam i próbowałam zebrać siły na nadchodzący rok akademicki, który, gdy ostatecznie nadszedł wraz z jesienią, wyssał ze mnie resztki energii i motywacji. Z doświadczenia wiem, że wchodzenie w tryb pracy i obowiązków mi pomagało, jednak tym razem pewne sytuacje mające miejsce przed końcem wakacji na tyle mnie dotknęły, że do teraz ciężko mi funkcjonować i racjonalne tłumaczenie przestało działać. Jak to jest, że wszystko gra, a nagle nadchodzi jeden cios i wszystko niszczy? Cios, który nie powinien mieć żadnego znaczenia, tak samo jak osoba, ze strony której pochodził, a jednak trafia w całą konstrukcję najcelniej, jak tylko mógł.

Potrafię wykonać tylko podstawowe obowiązki, bo do innych nie czuję zupełnie motywacji ani siły, by nawet próbować. Jestem w stanie pojechać na uczelnię i z powrotem, ale nie mam poczucia satysfakcji z tego powodu, choć nie mam też przynajmniej wyrzutów sumienia, że jestem nieobecna. Nic mnie nie bawi obecnie, nawet zbliżające się urodziny, które zawsze lubiłam i cieszyłam się, że będzie okazja do spotkania większą grupą ze znajomymi, a w tym roku sobie odpuszczę, bo nie czuję się zupełnie na siłach, by w ogóle wychodzić gdziekolwiek i być ponadto w centrum czyjejkolwiek uwagi w tak radosnych okolicznościach.

W czwartek odebrałam dokumentację z historią choroby od psycholog z poradni, do której chodziłam parę lat temu. Dostałam kilkanaście stron wspomnień z różnych spotkań, na niektóre nawet nie docierałam i to też zostało udokumentowane. Czytałam tę historię i tylko się uśmiechałam pod nosem, bo równie dobrze mogłoby to być spisane dzisiaj, choć może nie z aż takim nasileniem, jak wtedy, bo tym razem lepiej sobie radzę z lękami i uczelnia ma takie warunki, że czuję się tam zdecydowanie bezpieczniej niż w liceum, gdzie uczeń traktowany był jak więzień, przynajmniej w moim odczuciu. W poniedziałek wybieram się na pierwszą po upływie tamtego czasu wizytę konsultacyjną u innego psychologa i, choć nie liczę na rewolucję po tym spotkaniu, mam jednak nadzieję, że dostanę jakiekolwiek wskazówki albo że chociaż potwierdzą się moje przypuszczenia i będę mogła ukierunkować swoje działania. Czeka mnie też prawdopodobnie wizyta u psychiatry (docelowo tam właśnie chciałam się zapisać, ale w naszym państwie dostać się na fundusz do takiego specjalisty dla dorosłych graniczy z cudem, więc będę zmuszona iść prywatnie). Po cichu liczę na wznowienie farmakoterapii, bo czuję, że tego mi właśnie trzeba chwilowo, a nie chcę na własną rękę testować.

Chciałabym być girl power, ale chwilowo nie czuję w sobie żadnej mocy. Jedynie tę, która pozwala mi sięgnąć po pomoc i to od obcej osoby, bo nie oczekuję jej od bliskich osób, które w większości albo nie rozumieją stanu, w którym się znajduję, albo zwyczajnie już ich to nie obchodzi, bo przywykli. Nie winię ich za to, lecz nie widzę sensu nawet angażowania kogokolwiek w to wszystko. Przez te wszystkie lata, kiedy zaczęła się moja choroba, straciłam większość znajomych, niektórych nawet bez poznania powodu do dzisiaj, ale przestało mnie to już dziwić i zaczęło coraz rzadziej martwić. Chwilowo i tak nie czuję potrzeby, by się z kimkolwiek widywać i udawać, że wszystko jest w porządku, a tego każdy ode mnie oczekiwał odkąd pamiętam. Jestem tym zmęczona.


Zdjęcie zrobiłam czekając na autobus na przystanku przy Starym Mieście. Mijam tę kamienicę w drodze na uczelnię i zawsze przykuwała mój wzrok z jakiegoś powodu.