czwartek, 24 lipca 2014

Ciąg dalszy.

Po letniej depresji ślad zaginął. Od tamtej pory byłam tu i tam, a teraz piszę, gdy za oknem leje jak z cebra i walą grzmoty. Będzie tylko zdjęciowo. Kupiłam nowy rower i jestem w nim zakochana:


...mój chłopak najwyraźniej też...

...spędziłam trochę czasu ze znajomymi...





i nie tylko...



No i w końcu zrobiłam nowy tatuaż (in progress).

:)

niedziela, 6 lipca 2014

...

Zastanawia mnie, czy istnieje coś na wzór tak zwanej jesiennej depresji, ale w wersji letniej. Co rok dopada mnie zrezygnowanie wraz z początkiem wakacji, podczas gdy większość cieszy się upragnionym wolnym kwartałem, wyjazdami, piaskiem, wodą, wypadami za miasto i wszystkimi tymi wspaniałymi atrakcjami, które daje nam ta pora roku. Dla mnie jest to początkiem pewnej pustki, a wolność od obowiązków sprawia, że nie wiem, co ze sobą zrobić. W ciągu roku marudziłam, że muszę wstawać, jeździć, choć z czasem nawet to polubiłam, bo dawało mi to poczucie pewnego spełnienia i minimalizowało wrażenie, że marnuję czas. Teraz jednak nie do końca wiem, co z tak dużą ilością wolnego zrobić i czy w ogóle narzekanie na wolne nie jest swego rodzaju faux pas, kiedy inni muszą mimo wszystko pracować na chleb, a ja mogę leżeć całymi dniami brzuchem do góry. Poczucie niestosowności w takich stwierdzeniach przyprawia mnie o jeszcze większe poczucie winy. Błędne koło. W sierpniu idę na trzy tygodnie do pracy i to moje jedyne plany póki co. Może jakiś wyjazd nad morze. Może. Co do tej pory? Nie wiem.

Tak naprawdę to już nie pamiętam wakacji, które spędziłabym naprawdę wyjątkowo, spotykając się często z ludźmi i robiąc rzeczy, na które przez obowiązki codzienne nie ma się w ciągu roku czasu. Tyle książek do przeczytania, tyle filmów do obejrzenia, tyle potraw do ugotowania, tyle miejsc do zwiedzenia, ale mnie to jakoś mimo wszystko nie cieszy, nudzi i trochę nawet smuci. Smuci mnie fakt, że moja postawa jest nieco niewdzięczna i roszczeniowa, bo oczekuję fajerwerków, a od siebie daję co najwyżej marne iskry jak ze starej zapalniczki bez gazu, której nawet nie chce mi się naładować i po pierwszej nieudanej iskrze wywalam ją do śmietnika. Zapalniczka bez ognia jest bezużyteczna, a ja nie czuję już od dawna w sobie ognia i nie mam już pomysłu, co mogłoby go wskrzesić. Być może wydaje mi się, że gdzieś indziej byłoby lepiej, bo przecież wszędzie dobrze tam, gdzie nas nie ma, bo ugrzęzłam w tym mule, które wytworzyło się jakiś czas temu i pomimo starań, by z niego wyjść, czuję, że robię krok do przodu, ale dwa do tyłu. Być może nie doceniam postępu, który zrobiłam przez ostatni rok, bo zanim przyszedł, wiązałam z nim ogromne nadzieje i przeceniałam jego wpływ na moje życie. I znowu oczekiwałam fajerwerków, które nie nadeszły, a moja motywacja spadła. Mam tak, że odwlekam nawet przyjemne rzeczy, w rezultacie od dawna nie przeczytałam żadnej książki, od dawna nie ruszyłam nigdzie tyłka i od dawna nie zrobiłam czegoś dla siebie, co wykraczałoby poza obowiązki w postaci nauki czy chodzenia na zajęcia. Głównie dlatego, że boję się, że będzie źle. Że książka będzie nudna, że spacer będzie do dupy, że spotkanie będzie męczące, a powrót długi. Paradoksalnie łatwiej jest mi się zmobilizować ostatnimi czasy do nauki i pracy, ale też na ostatnią chwilę. Nie wspominając już o jeżdżeniu wszędzie na ostatnią chwilę. Po co być 10 minut wcześniej, gdy można być 5 minut później i nie czekać? Sen też odwlekam, a później wstanie, śniadanie, obiad i kolację. 

Wiem, co robię nie tak. To naprawdę nie jest tak, że nie zdaję sobie sprawy z tego, jaki błąd popełniam i przez co czuję się właśnie tak, a nie tak, jakbym chciała. Problem leży nie w braku wiedzy, a w braku poczucia przyjemności z prób zmiany sytuacji. To trwa tylko chwilę. Spotkanie z ciekawym człowiekiem, chwilowy skok serotoniny, nadzieja na poprawę, a następnie szybki powrót do rzeczywistości, jak upadek z trzeciego piętra twarzą prosto w twardy beton, którego łatwo nie zniszczysz, bo to on niszczy Ciebie, roztrzaskując Twoje wszystkie kości i głowę na kawałki. Tylko jak je pozbierać do kupy, kiedy nie ma się głowy? To jest jak powtarzający się okres miesiąca miodowego po fali przemocy, którą z czasem akceptuje się i nawet zaczyna kochać, jak kata, który śni za dnia tłucze na miazgę, a nocą nie daje odpocząć i nawiedza sny. Wiem, że mogłabym uciec, ale co, jeśli gdzie indziej będzie jeszcze gorzej? Mawiają, że znane zło jest lepsze niż nieznane dobro, bo przynajmniej można je przewidzieć i doskonale się je zna, a to, co znane, daje poczucie bezpieczeństwa, wbrew jakiejkolwiek logice w tym przypadku.

Co jest moją głową? 

piątek, 4 lipca 2014

Lato, lato, sesja, lato i wątpliwe sumienie bogobojnych.

Sporo się ostatnio działo - zarówno u mnie, jak i w całym kraju. Zacznę od tego drugiego, a mianowicie od głośnej ostatnimi czasy sprawy profesora Bogdana Chazana, którego nie trzeba nawet prawdopodobnie już nikomu przedstawiać. Dla tych, którzy jednak nie interesowali się tematem, przypominam, że profesor Chazan jest dyrektorem Szpitala Ginekologiczno-Położniczego im. Świętej Rodziny w Warszawie. Szpitala opłacanego z NFZ. Jest również zagorzałym przeciwnikiem aborcji, choć kiedyś chętnie sam jej dokonywał w czasach PRL. Zrobiło się o nim głośno w momencie, gdy przez jego decyzje, kobieta nosząca poważnie uszkodzony płód, nie była w stanie wykonać przynależnej jej prawnie aborcji, ponieważ było to wbrew sumieniu profesora, by samodzielnie dokonać zabiegu oraz wskazać ciężarnej ''mordercę'' (czyt. innego lekarza), który zabieg by wykonał. Opóźnił procedury tak, by aborcja w świetle prawa stała się nielegalna. Zapewniał też, że płód ma szansę na zdrowy poród i przeżycie, a nawet może wyzdrowienie. Dziś już wiemy, że były to bzdury wyssane z palca, ponieważ dziecko urodziło się bez kawałka mózgu (połowy, zdaje się), bez czaszki, z rozszczepem twarzy i wiszącą gałką oczną. Kobieta była zmuszona rodzić cesarskim cięciem, została narażona na wielotygodniowe cierpienie i wieloletnie - jak nie dożywotnie - obciążenie psychiczne w związku z przymusem donoszenia bezowocnej ciąży i obserwowania, jak jej ciężko chore i niezdolne do jakiegokolwiek funkcjonowania samodzielnego dziecko powoli będzie umierać. Nie wspominając już o mękach, jakie doświadczy samo dziecko. To wszystko w imię klauzuli sumienia, choć dla mnie decyzja pana Chazana nie ma z sumieniem absolutnie nic wspólnego.  Jest to dla mnie przerażające, że takie rzeczy dzieją się w XXI wieku i bynajmniej nie chodzi mi o wychwalanie aborcji jako symbolu bycia nowoczesnym. Chodzi o obecność sytuacji, w których czyjaś wiara okazuje się ważniejsza od zdrowego rozsądku i woli pacjenta placówki medycznej, gdzie wiedza i nauka powinny być priorytetem, a nie osobiste poglądy i wierzenia pracowników. Wegetarianin do rzeźni pracować nie idzie, tak samo taki lekarz nie powinien był wybierać specjalizacji jako ginekolog. Klauzula sumienia dotyczy również antykoncepcji czy in vitro, więc problem nie dotyczy jedynie aborcji i sytuacji jak ta powyżej. Panu Chazanowi nie przeszkadzał brak klauzuli sumienia parędziesiąt lat temu, kiedy skrobał płody. Być może nie miał wyboru. Ja jednak uważam, że miał - w momencie wyboru specjalizacji na studiach.

Nie chciałabym jednak poświęcać temu Panu całego wpisu, zatem nieco abstrahując dodam, że siedzę w oczekiwaniu na ocenę z ostatniego egzaminu w tej sesji i dopiero po zobaczeniu wyników odetchnę z ulgą (albo i nie, choć mam dobre przeczucia). O tym, co u mnie się działo ostatnimi czasy i co będzie niebawem, napiszę w następnej notce, bo jednak trochę niesmacznie byłoby pisać o wakacjach, gotowaniu, rozrywce i radosnych planach w kontekście wątku, który poruszyłam.