Zastanawia mnie, czy istnieje coś na wzór tak zwanej jesiennej depresji, ale w wersji letniej. Co rok dopada mnie zrezygnowanie wraz z początkiem wakacji, podczas gdy większość cieszy się upragnionym wolnym kwartałem, wyjazdami, piaskiem, wodą, wypadami za miasto i wszystkimi tymi wspaniałymi atrakcjami, które daje nam ta pora roku. Dla mnie jest to początkiem pewnej pustki, a wolność od obowiązków sprawia, że nie wiem, co ze sobą zrobić. W ciągu roku marudziłam, że muszę wstawać, jeździć, choć z czasem nawet to polubiłam, bo dawało mi to poczucie pewnego spełnienia i minimalizowało wrażenie, że marnuję czas. Teraz jednak nie do końca wiem, co z tak dużą ilością wolnego zrobić i czy w ogóle narzekanie na wolne nie jest swego rodzaju faux pas, kiedy inni muszą mimo wszystko pracować na chleb, a ja mogę leżeć całymi dniami brzuchem do góry. Poczucie niestosowności w takich stwierdzeniach przyprawia mnie o jeszcze większe poczucie winy. Błędne koło. W sierpniu idę na trzy tygodnie do pracy i to moje jedyne plany póki co. Może jakiś wyjazd nad morze. Może. Co do tej pory? Nie wiem.
Tak naprawdę to już nie pamiętam wakacji, które spędziłabym naprawdę wyjątkowo, spotykając się często z ludźmi i robiąc rzeczy, na które przez obowiązki codzienne nie ma się w ciągu roku czasu. Tyle książek do przeczytania, tyle filmów do obejrzenia, tyle potraw do ugotowania, tyle miejsc do zwiedzenia, ale mnie to jakoś mimo wszystko nie cieszy, nudzi i trochę nawet smuci. Smuci mnie fakt, że moja postawa jest nieco niewdzięczna i roszczeniowa, bo oczekuję fajerwerków, a od siebie daję co najwyżej marne iskry jak ze starej zapalniczki bez gazu, której nawet nie chce mi się naładować i po pierwszej nieudanej iskrze wywalam ją do śmietnika. Zapalniczka bez ognia jest bezużyteczna, a ja nie czuję już od dawna w sobie ognia i nie mam już pomysłu, co mogłoby go wskrzesić. Być może wydaje mi się, że gdzieś indziej byłoby lepiej, bo przecież wszędzie dobrze tam, gdzie nas nie ma, bo ugrzęzłam w tym mule, które wytworzyło się jakiś czas temu i pomimo starań, by z niego wyjść, czuję, że robię krok do przodu, ale dwa do tyłu. Być może nie doceniam postępu, który zrobiłam przez ostatni rok, bo zanim przyszedł, wiązałam z nim ogromne nadzieje i przeceniałam jego wpływ na moje życie. I znowu oczekiwałam fajerwerków, które nie nadeszły, a moja motywacja spadła. Mam tak, że odwlekam nawet przyjemne rzeczy, w rezultacie od dawna nie przeczytałam żadnej książki, od dawna nie ruszyłam nigdzie tyłka i od dawna nie zrobiłam czegoś dla siebie, co wykraczałoby poza obowiązki w postaci nauki czy chodzenia na zajęcia. Głównie dlatego, że boję się, że będzie źle. Że książka będzie nudna, że spacer będzie do dupy, że spotkanie będzie męczące, a powrót długi. Paradoksalnie łatwiej jest mi się zmobilizować ostatnimi czasy do nauki i pracy, ale też na ostatnią chwilę. Nie wspominając już o jeżdżeniu wszędzie na ostatnią chwilę. Po co być 10 minut wcześniej, gdy można być 5 minut później i nie czekać? Sen też odwlekam, a później wstanie, śniadanie, obiad i kolację.
Wiem, co robię nie tak. To naprawdę nie jest tak, że nie zdaję sobie sprawy z tego, jaki błąd popełniam i przez co czuję się właśnie tak, a nie tak, jakbym chciała. Problem leży nie w braku wiedzy, a w braku poczucia przyjemności z prób zmiany sytuacji. To trwa tylko chwilę. Spotkanie z ciekawym człowiekiem, chwilowy skok serotoniny, nadzieja na poprawę, a następnie szybki powrót do rzeczywistości, jak upadek z trzeciego piętra twarzą prosto w twardy beton, którego łatwo nie zniszczysz, bo to on niszczy Ciebie, roztrzaskując Twoje wszystkie kości i głowę na kawałki. Tylko jak je pozbierać do kupy, kiedy nie ma się głowy? To jest jak powtarzający się okres miesiąca miodowego po fali przemocy, którą z czasem akceptuje się i nawet zaczyna kochać, jak kata, który śni za dnia tłucze na miazgę, a nocą nie daje odpocząć i nawiedza sny. Wiem, że mogłabym uciec, ale co, jeśli gdzie indziej będzie jeszcze gorzej? Mawiają, że znane zło jest lepsze niż nieznane dobro, bo przynajmniej można je przewidzieć i doskonale się je zna, a to, co znane, daje poczucie bezpieczeństwa, wbrew jakiejkolwiek logice w tym przypadku.
Co jest moją głową?