środa, 31 grudnia 2014

Nowy rok, nowe podsumowanie, ale bez nowych postanowień.

Święta minęły, a ja odnosiłam dotychczas wrażenie, że nie minęło aż tak dużo czasu od poprzedniego posta. Czas jednak strasznie szybko leci, szczególnie wtedy, gdy przesypia się połowę dnia, jak to wygląda w moim przypadku od dłuższego czasu. Pogoda również nie sprzyja wykluciu się z nory, choć jakiś czas temu zaczęło mi to lepiej wychodzić niż dotychczas. Święta i związana z nimi przerwa w uczęszczaniu na uczelnię spowodowały, że się całkowicie rozleniwiłam i mój zegar biologiczny znowu rozchwiałam do granic możliwości rozpoczynając dzień w porze obiadowej, a czasem nawet i później. Siedzę więc teraz po godzinie 2 w nocy i marnuję kolejne minuty, podczas których powinnam już od dawna spać. Właściwie to i tak jutro nigdzie nie wychodzę, bo w tym roku nie mam w perspektywie spędzenia nigdzie sylwestra poza domem, więc nie muszę nigdzie się spieszyć i mam czas. Nie chcę skupiać się na negatywnych momentach minionego roku, więc napiszę jedynie, co udało mi się zrobić i z czego jestem zadowolona. Przede wszystkim cieszę się z tego, że w końcu wzięłam się za siebie i udałam się po pomoc do terapeuty, dzięki czemu widzę już drobną poprawę od kiedy we wrześniu nastąpił kryzys. Przy odrobinie wsparcia z zewnątrz jest mi dużo łatwiej dbać o swoje sprawy i próbować funkcjonować tak, jakbym chciała. Jeszcze daleka droga przede mną, ale pierwsze kroki już uczyniłam i jestem z tego zadowolona. Staram się również nie stawiać sobie celów wybiegających zbyt daleko w przyszłość (choć z tym akurat bywa trudno, szczególnie po ponad czterech latach związku i posiadaniu różnych wizji na temat dalszego, mam nadzieję, że wspólnego, życia) i takich, które wykraczałyby zbytnio poza moje możliwości. Nie chcę się dołować drobnymi porażkami ani tym, gdy nie uda mi się wykonać czegoś na sto procent. Wydaje mi się, że udaje mi się powoli przestawać być dla siebie tak surowa i cieszyć się z małych sukcesów, krok po kroku. Jest to dla mnie istotną zmianą podejścia ze względu na to, że rozdrapywanie drobnych porażek do skali tragedii działa na mnie mocno demotywująco, przez co nie dostrzegam szansy na zmianę z przyszłości, ani nie widzę też zmian, które już zaszły i które zachodzą w danym momencie. Nie chcę przewartościowywać negatywnych rzeczy i skupiać na nich swojego życia, bo składa się ono z wielu innych aspektów. Nie muszą otaczać mnie idealni ludzie, idealne przedmioty, a ja sama również nie muszę być idealna. Perfekcjonizm jest destrukcyjny jak każda inna utopia. Chciałabym też zacząć wartościować bardziej cechy nabyte niż nabyte rzeczy, które tak naprawdę nie powinny mieć większego znaczenia, a jednak gdzieś tam krąży ciągle wrażenie, że zawsze czegoś brakuje. Jestem zła na siebie za swój konsumpcjonizm i chęć posiadania wszystkiego i brak cierpliwości w pozyskiwaniu różnych dóbr. Chciałabym bardziej być niż mieć, ale lubię mieć i otaczać się ładnymi rzeczami. W rezultacie jestem zagracona ładnymi rzeczami, z których nawet nie korzystam. Ale są.

Miało nie być skupiania się na negatywach i nowych postanowieniach, a już się pojawiły. Wszak postanowienie, że się nie będzie niczego postanawiać, to też postanowienie.

Ludzie pytali mnie w czasie świąt, czego mogą mi życzyć. Pierwszą moją myślą było jednomyślnie: spokoju. Ale nie takiego spokoju od świata, który sobie zapewniam razem z kosztami w ramach konsekwencji, ale spokoju ducha, bym mogła cierpliwie i bez zbędnych emocji rozpoczynać każdy dzień i stawiać czoła większym i mniejszym wyzwaniom. Bym mogła mieć na tyle poukładane w środku, by chciało mi się chcieć. By móc czerpać więcej z życia i nie marnować czasu, który przecieka przez palce nawet nie wiadomo kiedy. I być może zabrzmi to banalnie, ale więcej radości. Po prostu. Zbyt wiele niepotrzebnych zmartwień sobie nakładamy zamiast cieszyć się z tego, kim jesteśmy, kto nas otacza i jakie mamy możliwości każdego dnia do eksplorowania świata. Nawet tego najbliżej nas, o którym często zapominamy i odkładamy go na później. Tego również życzę wam, o ile ktoś to w ogóle czyta. No i zdrowia, choć ze spokojem ducha to i o zdrowie dużo prościej. Żyjcie. Nie wegetujcie. Niech nie stanowi to większości waszego życia, by je tylko przetrwać. Bądźcie dla siebie dobrzy.

sobota, 18 października 2014

Brak siły.

Jak pisałam w ostatnim poście, w sierpniu pracowałam i ogólnie życie wydawało się wtedy łatwiejsze, pomimo obowiązków codziennego wstawania i siedzenia tych paru godzin w pracy. We wrześniu prawie cały czas odpoczywałam i próbowałam zebrać siły na nadchodzący rok akademicki, który, gdy ostatecznie nadszedł wraz z jesienią, wyssał ze mnie resztki energii i motywacji. Z doświadczenia wiem, że wchodzenie w tryb pracy i obowiązków mi pomagało, jednak tym razem pewne sytuacje mające miejsce przed końcem wakacji na tyle mnie dotknęły, że do teraz ciężko mi funkcjonować i racjonalne tłumaczenie przestało działać. Jak to jest, że wszystko gra, a nagle nadchodzi jeden cios i wszystko niszczy? Cios, który nie powinien mieć żadnego znaczenia, tak samo jak osoba, ze strony której pochodził, a jednak trafia w całą konstrukcję najcelniej, jak tylko mógł.

Potrafię wykonać tylko podstawowe obowiązki, bo do innych nie czuję zupełnie motywacji ani siły, by nawet próbować. Jestem w stanie pojechać na uczelnię i z powrotem, ale nie mam poczucia satysfakcji z tego powodu, choć nie mam też przynajmniej wyrzutów sumienia, że jestem nieobecna. Nic mnie nie bawi obecnie, nawet zbliżające się urodziny, które zawsze lubiłam i cieszyłam się, że będzie okazja do spotkania większą grupą ze znajomymi, a w tym roku sobie odpuszczę, bo nie czuję się zupełnie na siłach, by w ogóle wychodzić gdziekolwiek i być ponadto w centrum czyjejkolwiek uwagi w tak radosnych okolicznościach.

W czwartek odebrałam dokumentację z historią choroby od psycholog z poradni, do której chodziłam parę lat temu. Dostałam kilkanaście stron wspomnień z różnych spotkań, na niektóre nawet nie docierałam i to też zostało udokumentowane. Czytałam tę historię i tylko się uśmiechałam pod nosem, bo równie dobrze mogłoby to być spisane dzisiaj, choć może nie z aż takim nasileniem, jak wtedy, bo tym razem lepiej sobie radzę z lękami i uczelnia ma takie warunki, że czuję się tam zdecydowanie bezpieczniej niż w liceum, gdzie uczeń traktowany był jak więzień, przynajmniej w moim odczuciu. W poniedziałek wybieram się na pierwszą po upływie tamtego czasu wizytę konsultacyjną u innego psychologa i, choć nie liczę na rewolucję po tym spotkaniu, mam jednak nadzieję, że dostanę jakiekolwiek wskazówki albo że chociaż potwierdzą się moje przypuszczenia i będę mogła ukierunkować swoje działania. Czeka mnie też prawdopodobnie wizyta u psychiatry (docelowo tam właśnie chciałam się zapisać, ale w naszym państwie dostać się na fundusz do takiego specjalisty dla dorosłych graniczy z cudem, więc będę zmuszona iść prywatnie). Po cichu liczę na wznowienie farmakoterapii, bo czuję, że tego mi właśnie trzeba chwilowo, a nie chcę na własną rękę testować.

Chciałabym być girl power, ale chwilowo nie czuję w sobie żadnej mocy. Jedynie tę, która pozwala mi sięgnąć po pomoc i to od obcej osoby, bo nie oczekuję jej od bliskich osób, które w większości albo nie rozumieją stanu, w którym się znajduję, albo zwyczajnie już ich to nie obchodzi, bo przywykli. Nie winię ich za to, lecz nie widzę sensu nawet angażowania kogokolwiek w to wszystko. Przez te wszystkie lata, kiedy zaczęła się moja choroba, straciłam większość znajomych, niektórych nawet bez poznania powodu do dzisiaj, ale przestało mnie to już dziwić i zaczęło coraz rzadziej martwić. Chwilowo i tak nie czuję potrzeby, by się z kimkolwiek widywać i udawać, że wszystko jest w porządku, a tego każdy ode mnie oczekiwał odkąd pamiętam. Jestem tym zmęczona.


Zdjęcie zrobiłam czekając na autobus na przystanku przy Starym Mieście. Mijam tę kamienicę w drodze na uczelnię i zawsze przykuwała mój wzrok z jakiegoś powodu.

poniedziałek, 1 września 2014

Sierpień.

Przez ostatni miesiąc nie działo się dużo, ale miałam zajętą sporą część czasu, albowiem podjęłam pracę w przedszkolu w zastępstwie za kogoś innego. Nie był to mój pierwszy raz z pracą z dziećmi, bo miałam już okazję opiekować się kilkorgiem za pieniądze i to w różnym wieku, ale nigdy jeszcze nie byłam w przedszkolu od tej drugiej strony - wychowawczej. Teraz zaczynam miesiąc wakacji przed rozpoczęciem zajęć na uczelni i zrobiłam małe podsumowanie z tego miesiąca oraz kilka subiektywnych ocen pracy w tym zawodzie.

To nie jest łatwa praca. Oczywiście - znajdą się cięższe, ale nie mam na celu niczego porównywać. Jest to męcząca praca - siedzi się w totalnym hałasie przez parę godzin, podczas których musisz non-stop rozglądać się i mieć oczy dookoła głowy i ciągle zwracać komuś uwagę, bo inaczej dzieci zrobiłyby sobie lub komuś innemu krzywdę. Układ nerwowy pod koniec zmiany jest na skraju wyczerpania, a człowiek marzy tylko o ciszy i spokoju. Czasem masz ochotę jakiemuś dziecku po prostu przylać, ale wiesz, że po pierwsze, nie wolno tego zrobić, a po drugie, że to nic nie da (może poza chwilowym uczuciem ulgi, ale nic więcej). Nadal więc nie jestem zwolenniczką klapsów w wychowywaniu.

Dzieci nie są cudowne i kochane. Owszem, bywają takie, ale wiele zachowań to zachowania manipulatorskie, kłamstwo i cwaniactwo. Dzieci tylko czekają, aż się odwrócisz, by siać chaos. Są też dzieci głupie - nie nieśmiałe, choć takie też są, ale zwyczajnie tępe, zaniedbane przez rodziców, którzy niczego od nich nie wymagają lub przesadnie je rozpuszczają. Możesz pytać takie dziecko pół godziny, czy zrobiło siku, czy nie, a ten będzie się tylko gapić na Ciebie pustym wzrokiem z otwartą buzią i nie wydusi z siebie nawet słowa.

Jeszcze głupsi są rodzice. Uważają, że ich dzieci są najmądrzejsze, najgrzeczniejsze na świecie i tak dalej. Wmawiają sobie i innym, że ich dziecko jest wyjątkowe, więc na pewno nie będzie płakało, bo jest nad wyraz dzielne, a potem przychodzi moment zdziwienia, gdy dziecko płacze, a matka nie rozumie, co się stało, bo nie rozumie natury dziecka, że dzieci tak mają - płaczą przy rozstaniu z rodzicem i czasem płaczą, gdy po nie przychodzi, bo pęka w nim wielogodzinna tęsknota. Rodzice nie rozumieją też, że dzieci bardzo często kłamią, więc należy podchodzić z dystansem do ich opowieści, bo w przeciwnym wypadku można narobić wielu problemów innym ludziom. No i wychować sobie manipulanta, przy okazji.

Większość rodziców traktuje pedagogów w przedszkolu jak prywatne nianie i często niestety bez szacunku - ani do ich pracy, wiedzy, ani do ich prywatnego czasu. Nauczyciel często musi siedzieć z dzieckiem nawet pół godziny po zamknięciu przedszkola, bo rodzic nie odebrał swojej pociechy na czas.

Przykre jest też to, jak traktowane są dzieci przez swoich rodziców. Wiele dzieci zostaje przyprowadzane do przedszkola tuż po otwarciu i są odbierane tuż przed zamknięciem, więc w rezultacie siedzą w nim nawet 11 godzin. I tak dzień w dzień, przez cały rok. Męczą się, tęsknią. Wiem, że nie każdy ma możliwość odebrać wcześniej, ale po prostu smuci mnie widok dziecka pozostawionego komuś obcemu na cały dzień, kiedy w domu jedynie spędza kawałek wieczoru i od razu idzie spać, by od rana kroczyć ponownie do przedszkola.

Wszystkie powyższe kwestie są winą tylko i wyłącznie rodziców. To nie jest wina dzieci, że są takie, jakie są i taką mają naturę, że testują świat na każdym kroku i ludzi. Problem pojawia się wtedy, kiedy daje się takiemu małemu człowiekowi wejść sobie na głowę i nie potrafi się postawić granic, a następnie udaje się, że nie widzi się swoich błędów, a dziecko uważa za święte i zawsze niewinne.

Było też kilka pozytywów. Wbrew pozorom, będę tę pracę wspominać naprawdę mile, choć nie wiem, czy zdecydowałabym się podjąć na stałe taki zawód.

Dzieci bywają naprawdę bystre. Był taki 2,5 roczny chłopiec, który ma tak bogaty zasób słownictwa, że każda z nas była w szoku. Niezwykle komunikatywny dzieciak. Jest chłonny wiedzy i chętnie uczy się nowych rzeczy. Na wszystko ma odpowiedź i za rok będzie bardzo łebskim chłopakiem, bo póki co jeszcze brakuje mu samodzielności w fizjologii, ale nieźle sobie radzi.

Dzieci są kreatywne. Mają głowę pełną pomysłów - zarówno tych gorszych, jak i lepszych. Jeśli zostaną ukierunkowane na przewagę tych dobrych, to potrafią stworzyć naprawdę ciekawe rzeczy - od rysunków, po różne inne plastyczne i fizyczne zabawy. Nawet małe dzieci potrafią nabazgrolić jak pijana kura pazurem i dorobić do tego głębszy sens, stwierdzając, że narysowały na przykład ''zepsutego lwa'' lub ''zmniejszacz do zmniejszania księżyca''. Nie mam pojęcia, jak w rzeczywistości te rzeczy wyglądają, ale na kartce przypominało to wymioty po kredkach świecowych.

Dzieci nie mają też barier i uprzedzeń tak, jak dorośli. To jest właśnie jedną z wspanialszych rzeczy w pracy z dziećmi. Mają gdzieś, czy jesteś łysy, brzydki, zachlapany zupą czy, jak w moim przypadku, masz tunele lub inne modyfikacje - możesz tylko wzbudzić z nich pozytywną ciekawość w ten sposób, a nie odrazę, czego brakuje wielu ludziom wokół.

Nie wszyscy rodzice są na szczęście naiwni - niektórzy potrafią współpracować z pedagogiem i nie ufają w stu procentach swoim pociechom. Tym bardziej, gdy pociecha stwierdzi, że nie zjadła zupy, bo ciocia mu nie nalała, a ciocia, jak się okazało, była na urlopie nad morzem, więc istotnie, nie nalała.

Pomimo tych wszystkich minusów, nadal mam pozytywne nastawienie do posiadania własnych dzieci, choć ostatnio miałam chwilę grozy, gdy odstawiłam pigułki i trochę spóźniała mi się miesiączka, ale dziś odetchnęłam z ulgą. Nawet nie przeraziła mnie aż tak bardzo ta perspektywa, że mogłabym mieć za 9 miesięcy małego klona, ale mimo wszystko dobrze, że tak się nie stało, bo jest na to trochę za wcześnie. Jeszcze przyjdzie kiedyś dobry moment.

czwartek, 24 lipca 2014

Ciąg dalszy.

Po letniej depresji ślad zaginął. Od tamtej pory byłam tu i tam, a teraz piszę, gdy za oknem leje jak z cebra i walą grzmoty. Będzie tylko zdjęciowo. Kupiłam nowy rower i jestem w nim zakochana:


...mój chłopak najwyraźniej też...

...spędziłam trochę czasu ze znajomymi...





i nie tylko...



No i w końcu zrobiłam nowy tatuaż (in progress).

:)

niedziela, 6 lipca 2014

...

Zastanawia mnie, czy istnieje coś na wzór tak zwanej jesiennej depresji, ale w wersji letniej. Co rok dopada mnie zrezygnowanie wraz z początkiem wakacji, podczas gdy większość cieszy się upragnionym wolnym kwartałem, wyjazdami, piaskiem, wodą, wypadami za miasto i wszystkimi tymi wspaniałymi atrakcjami, które daje nam ta pora roku. Dla mnie jest to początkiem pewnej pustki, a wolność od obowiązków sprawia, że nie wiem, co ze sobą zrobić. W ciągu roku marudziłam, że muszę wstawać, jeździć, choć z czasem nawet to polubiłam, bo dawało mi to poczucie pewnego spełnienia i minimalizowało wrażenie, że marnuję czas. Teraz jednak nie do końca wiem, co z tak dużą ilością wolnego zrobić i czy w ogóle narzekanie na wolne nie jest swego rodzaju faux pas, kiedy inni muszą mimo wszystko pracować na chleb, a ja mogę leżeć całymi dniami brzuchem do góry. Poczucie niestosowności w takich stwierdzeniach przyprawia mnie o jeszcze większe poczucie winy. Błędne koło. W sierpniu idę na trzy tygodnie do pracy i to moje jedyne plany póki co. Może jakiś wyjazd nad morze. Może. Co do tej pory? Nie wiem.

Tak naprawdę to już nie pamiętam wakacji, które spędziłabym naprawdę wyjątkowo, spotykając się często z ludźmi i robiąc rzeczy, na które przez obowiązki codzienne nie ma się w ciągu roku czasu. Tyle książek do przeczytania, tyle filmów do obejrzenia, tyle potraw do ugotowania, tyle miejsc do zwiedzenia, ale mnie to jakoś mimo wszystko nie cieszy, nudzi i trochę nawet smuci. Smuci mnie fakt, że moja postawa jest nieco niewdzięczna i roszczeniowa, bo oczekuję fajerwerków, a od siebie daję co najwyżej marne iskry jak ze starej zapalniczki bez gazu, której nawet nie chce mi się naładować i po pierwszej nieudanej iskrze wywalam ją do śmietnika. Zapalniczka bez ognia jest bezużyteczna, a ja nie czuję już od dawna w sobie ognia i nie mam już pomysłu, co mogłoby go wskrzesić. Być może wydaje mi się, że gdzieś indziej byłoby lepiej, bo przecież wszędzie dobrze tam, gdzie nas nie ma, bo ugrzęzłam w tym mule, które wytworzyło się jakiś czas temu i pomimo starań, by z niego wyjść, czuję, że robię krok do przodu, ale dwa do tyłu. Być może nie doceniam postępu, który zrobiłam przez ostatni rok, bo zanim przyszedł, wiązałam z nim ogromne nadzieje i przeceniałam jego wpływ na moje życie. I znowu oczekiwałam fajerwerków, które nie nadeszły, a moja motywacja spadła. Mam tak, że odwlekam nawet przyjemne rzeczy, w rezultacie od dawna nie przeczytałam żadnej książki, od dawna nie ruszyłam nigdzie tyłka i od dawna nie zrobiłam czegoś dla siebie, co wykraczałoby poza obowiązki w postaci nauki czy chodzenia na zajęcia. Głównie dlatego, że boję się, że będzie źle. Że książka będzie nudna, że spacer będzie do dupy, że spotkanie będzie męczące, a powrót długi. Paradoksalnie łatwiej jest mi się zmobilizować ostatnimi czasy do nauki i pracy, ale też na ostatnią chwilę. Nie wspominając już o jeżdżeniu wszędzie na ostatnią chwilę. Po co być 10 minut wcześniej, gdy można być 5 minut później i nie czekać? Sen też odwlekam, a później wstanie, śniadanie, obiad i kolację. 

Wiem, co robię nie tak. To naprawdę nie jest tak, że nie zdaję sobie sprawy z tego, jaki błąd popełniam i przez co czuję się właśnie tak, a nie tak, jakbym chciała. Problem leży nie w braku wiedzy, a w braku poczucia przyjemności z prób zmiany sytuacji. To trwa tylko chwilę. Spotkanie z ciekawym człowiekiem, chwilowy skok serotoniny, nadzieja na poprawę, a następnie szybki powrót do rzeczywistości, jak upadek z trzeciego piętra twarzą prosto w twardy beton, którego łatwo nie zniszczysz, bo to on niszczy Ciebie, roztrzaskując Twoje wszystkie kości i głowę na kawałki. Tylko jak je pozbierać do kupy, kiedy nie ma się głowy? To jest jak powtarzający się okres miesiąca miodowego po fali przemocy, którą z czasem akceptuje się i nawet zaczyna kochać, jak kata, który śni za dnia tłucze na miazgę, a nocą nie daje odpocząć i nawiedza sny. Wiem, że mogłabym uciec, ale co, jeśli gdzie indziej będzie jeszcze gorzej? Mawiają, że znane zło jest lepsze niż nieznane dobro, bo przynajmniej można je przewidzieć i doskonale się je zna, a to, co znane, daje poczucie bezpieczeństwa, wbrew jakiejkolwiek logice w tym przypadku.

Co jest moją głową? 

piątek, 4 lipca 2014

Lato, lato, sesja, lato i wątpliwe sumienie bogobojnych.

Sporo się ostatnio działo - zarówno u mnie, jak i w całym kraju. Zacznę od tego drugiego, a mianowicie od głośnej ostatnimi czasy sprawy profesora Bogdana Chazana, którego nie trzeba nawet prawdopodobnie już nikomu przedstawiać. Dla tych, którzy jednak nie interesowali się tematem, przypominam, że profesor Chazan jest dyrektorem Szpitala Ginekologiczno-Położniczego im. Świętej Rodziny w Warszawie. Szpitala opłacanego z NFZ. Jest również zagorzałym przeciwnikiem aborcji, choć kiedyś chętnie sam jej dokonywał w czasach PRL. Zrobiło się o nim głośno w momencie, gdy przez jego decyzje, kobieta nosząca poważnie uszkodzony płód, nie była w stanie wykonać przynależnej jej prawnie aborcji, ponieważ było to wbrew sumieniu profesora, by samodzielnie dokonać zabiegu oraz wskazać ciężarnej ''mordercę'' (czyt. innego lekarza), który zabieg by wykonał. Opóźnił procedury tak, by aborcja w świetle prawa stała się nielegalna. Zapewniał też, że płód ma szansę na zdrowy poród i przeżycie, a nawet może wyzdrowienie. Dziś już wiemy, że były to bzdury wyssane z palca, ponieważ dziecko urodziło się bez kawałka mózgu (połowy, zdaje się), bez czaszki, z rozszczepem twarzy i wiszącą gałką oczną. Kobieta była zmuszona rodzić cesarskim cięciem, została narażona na wielotygodniowe cierpienie i wieloletnie - jak nie dożywotnie - obciążenie psychiczne w związku z przymusem donoszenia bezowocnej ciąży i obserwowania, jak jej ciężko chore i niezdolne do jakiegokolwiek funkcjonowania samodzielnego dziecko powoli będzie umierać. Nie wspominając już o mękach, jakie doświadczy samo dziecko. To wszystko w imię klauzuli sumienia, choć dla mnie decyzja pana Chazana nie ma z sumieniem absolutnie nic wspólnego.  Jest to dla mnie przerażające, że takie rzeczy dzieją się w XXI wieku i bynajmniej nie chodzi mi o wychwalanie aborcji jako symbolu bycia nowoczesnym. Chodzi o obecność sytuacji, w których czyjaś wiara okazuje się ważniejsza od zdrowego rozsądku i woli pacjenta placówki medycznej, gdzie wiedza i nauka powinny być priorytetem, a nie osobiste poglądy i wierzenia pracowników. Wegetarianin do rzeźni pracować nie idzie, tak samo taki lekarz nie powinien był wybierać specjalizacji jako ginekolog. Klauzula sumienia dotyczy również antykoncepcji czy in vitro, więc problem nie dotyczy jedynie aborcji i sytuacji jak ta powyżej. Panu Chazanowi nie przeszkadzał brak klauzuli sumienia parędziesiąt lat temu, kiedy skrobał płody. Być może nie miał wyboru. Ja jednak uważam, że miał - w momencie wyboru specjalizacji na studiach.

Nie chciałabym jednak poświęcać temu Panu całego wpisu, zatem nieco abstrahując dodam, że siedzę w oczekiwaniu na ocenę z ostatniego egzaminu w tej sesji i dopiero po zobaczeniu wyników odetchnę z ulgą (albo i nie, choć mam dobre przeczucia). O tym, co u mnie się działo ostatnimi czasy i co będzie niebawem, napiszę w następnej notce, bo jednak trochę niesmacznie byłoby pisać o wakacjach, gotowaniu, rozrywce i radosnych planach w kontekście wątku, który poruszyłam.

sobota, 7 czerwca 2014

***

Znowu sesja za pasem i kilka projektów, a przed chwilą skończyłam ćwiczenia fizycznie i uznałam, że to dobry moment na napisanie czegoś. Przy okazji przeczytałam kilka swoich starych wpisów, gdzie jakieś dwa lata temu pisałam, że tęsknię za morzem i że niebawem je zobaczę. Z niemałym żalem uświadomiłam sobie, że od tamtej pory nic się nie zmieniło w tej kwestii i morza nadal nie widziałam, ale może w tym roku uda mi się choć na chwilę odpocząć od miasta. Odliczam też czas do lipca - do końca sesji egzaminacyjnej, a potem trochę bólu pod maszynką, bo w końcu nadejdzie mój termin robienia tatuażu na drugim ramieniu, jedna poprawka i będę mogła poczuć ten wakacyjny feel. Mam tylko nadzieję, że pogoda nie zaskoczy mnie trzydziestostopniowym upałem w dniu tatuowania, bo obawiam się, że padnę z wykończenia.

Przez ostatnie kilka miesięcy zrozumiałam, jak ciężko jest odkładać pieniądze. Wiedziałam od dawna, że nie jestem najlepsza w pilnowaniu budżetu, ale teraz, gdy mam gotówkę, której nie mogę ruszyć, boli to ze zdwojoną siłą. Byłoby dużo prościej, gdybym nadal miała swoją dorywczą pracę, ale biznes nie wyszedł, a chwilowo nie mam czasu na szukanie niczego nowego, więc muszę uważniej planować swoje wydatki. Żeby było trudniej, wypadają różne imprezy, na których bez prezentu nie wypada się pojawiać i coraz więcej okazji do wychodzenia na miasto, gdzie jednak siedzieć o suchym ryju jest mało przyjemnie. Ciężkie życie studenta.

Postanowiłam również nieco ustabilizować swój tryb odżywiania i wprowadzić nieco wysiłku fizycznego do swojego planu dnia i wychodzi mi to całkiem nieźle. Nad regularnością posiłków muszę jeszcze popracować, w szczególności nad nawykiem jedzenia śniadań późnym południem i chodzeniem na czczo do trzynastej, ale skupię się na tym już mając wolne. Odstawiłam makarony i większość mącznych produktów, choć z pieczywa całkowicie nie zrezygnuję zbyt prędko. Zastąpiłam je pełnoziarnistym i ciemnym pieczywem i wprowadziłam więcej warzyw w swoją dietę. Mój żołądek lepiej pracuje i czuję się lżej. Ćwiczenia dają niezłego kopa energetycznego i trochę endorfin, więc psychicznie też czuję się inaczej - na plus. Póki co mam jeszcze motywację i mam nadzieję mieć jej coraz więcej.

środa, 14 maja 2014

Eurowizja, czyli jak poważnie Polacy traktują tandetny konkurs piosenki

W sobotę byłam z koleżankami na mieście na imprezie w klubie 1500m2, podczas której miałam okazję usłyszeć DJ set byłego członka zespołu IAMX i Ethana Katha z grupy Crystal Castles (o którym powiem później), więc ominął mnie cyrk związany z nieistotnym konkursem piosenki - Eurowizją. W zasadzie nie do końca nawet mnie ominął, bo dzięki dorobku naszej cywilizacji i dostępności internetu poza domem, zostałam poinformowana o całej szopce od znajomych na bieżąco. Wygrała Austria - jakaś Kiełbasa czy inna Conchita - spoko, nie przywiązałam do tego większej wagi tego wieczoru i bawiłam się dalej. Wróciłam w środku nocy do domu, w którym czekał na mnie facet i do niedzielnego wieczora byłam praktycznie w kondycji ''nie ma mnie dla nikogo''.

Prawdziwym zderzeniem z zadziwiającą dla mnie rzeczywistością było wejście do sieci i odkrycie w niej szturmu wiadomości na temat kobiety z brodą, a w zasadzie faceta w sukience (choć dla wielu różnica ta była niedostrzegalna). Ogromna ilość negatywnych komentarzy, których autorzy popadali w niezłą skrajność, pisząc o nadchodzącym upadku cywilizacji, upadku Europy, o tym słynnym złym gender, homoseksualistach, lewakach i ogólnym zepsuciu. Nawet Kaczyński stwierdził coś podobnego, choć jego opinia akurat mnie nigdy nie interesowała, więc nie ma to dla mnie większego znaczenia. Znaczenie ma jednak to, jak ludzie potrafią z tak błahej sprawy zrobić problem i to na skalę europejską, a nawet światową! Czyżbyśmy już zapomnieli o tym, na jak wysokich obcasach chodził Prince? Czy naprawdę nikt już nie pamięta Ziggy'ego Stardusta - postaci wykreowanej przez Bowiego, której makijażu i koturnów zazdrościła niejedna laska? Ba, nawet Polska miała występ dawniejszej Conchity Wurst w 1938 roku w Łomży, gdzie za 20 groszy można było obejrzeć Mrs Ralson - kobietę z brodą i wąsami. Dlaczego więc tegoroczna zwyciężczyni (zwycięzca?) wzbudza takie kontrowersje, skoro temat Drag Queens czy wyżej wspomnianych gwiazd nie wzbudza dziś żadnych większych emocji? Czy naprawdę trzeba być, cytuję, ''lewackim ścierwem'', by móc przejść obojętnie wobec takich zjawisk, które w zasadzie nikomu i niczemu nie zagrażają?

Szczerze mówiąc, to nie do końca rozumiem, w czym problem. Pomijając już samo zjawisko ogólnie - zastanawia mnie, czy naprawdę boli Polaków facet z brodą noszący sukienkę, czy aby nie to, że dla wielu ludzi było to zwyczajnie ciekawsze od ubijania masła przez słowiańskie panny Donatana i trudno jest im się z tym pogodzić. Jak widać, standardy w różnych krajach europejskich są różne i być może reszta Europy podeszła do tego konkursu tak, jak powinna - bez kija w dupie i bez poczucia, że ten konkurs cokolwiek znaczy. Bo nie znaczy nic. Czytałam wiele opinii, w których ludzie pytali: czy to jeszcze konkurs piosenki, czy już cyrk? Osobiście myślę, że jedno nie wyklucza drugiego, a Eurowizja jest idealnym tego przykładem. W związku z tym - czy naprawdę chcemy wygrywać w takich konkursach my, jako naród? Niech każdy sam się nad tym zastanowi, czy naprawdę warto podchodzić tak poważnie do niektórych spraw - szczególnie wtedy, gdy ktoś wyraźnie chce zrobić sobie z widzów zwyczajne, kolokwialne jaja.

Wracając do samej sobotniej imprezy i występu Ethana Katha - impreza miała zacząć się o godzinie 22. Wpuszczali od 22:30, a line-up dostępny był jedynie w lokalu, więc szłam w ciemno. Okazało się potem, że Ethan wchodzi o 1:45 i gra do 3:00, więc z mojego pierwotnego planu powrotu o 1:00 nie było mowy. Kilka drinków i 4 godziny później, set się zaczął. Po tylu godzinach oczekiwania spodziewałam się czegoś lepszego, ale miło było wyrwać się na trochę i potańczyć z dziewczynami.

wtorek, 8 kwietnia 2014

Mózg i coś dla ciała.

W końcu zrobiło się ciepło, więc postanowiłam ruszyć tyłek i zarejestrowałam się na Veturilo w zeszłym tygodniu. Mój rower ma już swoje lata, dostałam go jeszcze na komunię i swoje przecierpiał. Przyznam, że nigdy o niego też nie dbałam, więc trochę rdzy się zebrało, a opony i łańcuch wołają o pomoc (nigdy ich nie zmieniałam, a biednego łańcucha nawet nie smarowałam). Doszłam do wniosku, że jest to przyczyną kiepskiego komfortu jazdy, choć jazdą nawet tego nazwać nie można, bo zwyczajnie się na nim wlekę. Szybko też zaczynają boleć mnie łydki. W piątek wyciągnęłam chłopaka i przetestowałam ich rowery, mając nadzieję, że będą wygodniejsze i będzie mi się na nich sprawniej jeździło. Zrobiliśmy 10 kilometrów z Młocin w stronę Kępy Potockiej i z powrotem przez plac Wilsona i odkryłam niestety, że to nie mój rower powoduje wleczenie się, a mój całkowity brak kondycji. Muszę jednak przyznać, że jechało się wygodniej i nogi mnie nie bolały, więc coraz bardziej skłaniam się, by kupić nowy i najchętniej holenderkę, bo Veturilo na dłuższą metę tanie nie jest, choć to świetna alternatywa, gdy nagle potrzebuje się skorzystać z jednośladowca albo najdzie ochota na spontaniczną przejażdżkę.

Dzisiaj natomiast byłam w swoim osiedlowym sklepie i odkryłam w daniach gotowych kremy z warzyw. Kupiłam na próbę krem o wdzięcznej nazwie Pan Brokuł i... było pysznie. Smakuje jak domowy (a przynajmniej tak sądzę, bo nie miałam okazji robić nigdy kremów w domu i zawsze jadałam gotowe z cateringów przy różnych okazjach), jest sycący i przede wszystkim nie ma konserwantów i żadnej przysłowiowej chemii, więc brzmi całkiem zdrowo W składzie można znaleźć wodę, brokuł 33%, cebulę, ziemniaki, szpinak 4%, pietruszkę, selera, por, zagęszczony sok z limonki, czosnek, masło, olej roślinny, pieprz biały i sól, a tak przynajmniej twierdzi etykieta.


W środę mam dwa egzaminy, więc pora zająć się mózgiem w przenośni i dosłownie, bo neuroanatomia i psychologia osobowości czekają. 

sobota, 8 marca 2014

8 marca - w kuchni i z Joy Division od środka.

Dzień kobiet, wiosna za pasem, roboty od groma i nauki przede mną jeszcze więcej. Przygotowałam dzisiaj na obiad papryki faszerowane w dwóch wersjach - pierwsze klasycznie z mięsem i ryżem, drugie w wersji wegetariańskiej z brokułami i fetą. Przepis jest banalnie prosty, więc gdyby ktoś jeszcze nie znał, a chciał wypróbować...

...to na porcję dla 4 osób będziemy potrzebować:
4 papryk czerwonych
2 torebki ryżu
1/2 kilo mięsa mielonego (rodzaj wedle uznania, ja wzięłam wieprzowo-wołowe)
sera żółtego
sosu pomidorowego
brokułu
sera feta 

Wersja mięsno-ryżowa:
1. Wstawiamy ryż na wrzątek i w międzyczasie smażymy mięso w garnku (bez żadnego oleju, tłuszcz sam się wytopi z mięsa, więc jest zbędne dodawanie czegokolwiek), solimy je i pieprzymy i tak dopóki się całość dokładnie nie usmaży. Mieszamy ugotowany ryż razem z mięsem. 
2. Ścieramy ser żółty na drobnej tarce.
3. Myjemy papryki, kroimy je na pół i wydłubujemy pestki i zbędne białe błony i wypełniamy środek farszem mięsno-ryżowym. 
4. Posypujemy serem z wierzchu.
5. Wstawiamy do piekarnika na parę minut na 150° (można spróbować na większą i czekać, aż papryki zrobią się ciepłe). W międzyczasie podgrzewamy sos pomidorowy.
6. Po wyjęciu z piekarnika polewamy wierzch sosem.

Wersja wegetariańska:
1. Gotujemy wodę w garnku aż do wrzenia i parzymy w niej przez chwilę wcześniej umyty brokuł. Robi się dzięki temu miękki i dodatkowo mamy większą gwarancję, że żadne niefajne robaczki nie znajdą się na naszym talerzu.
2. Myjemy papryki, kroimy je na pół i wydłubujemy pestki i zbędne białe błony.
3. Kroimy na drobno brokuł i ser feta i wypełniamy papryki w proporcjach wedle uznania.
4. Wstawiamy do piekarnika na max. 10 minut na 150° (można spróbować na większą i trzymać krócej, ale ja chciałam, by feta fajnie się zagrzała).

Jak widać, nie jest to bardzo skomplikowane i pewnie każdy z was znał wcześniej ten przepis. Ja osobiście pierwszy raz jadłam wersję z brokułem. Polecam też zrobić misz-masz i najpierw nafaszerować mięso z ryżem, a potem dodać na górę brokuł i fetę.


Dołączam też zdjęcie prezentu od ukochanego, bo w końcu data zobowiązuje. Książka Petera Hooka ''Joy Division od środka. Nieznane przyjemności'' (pomijając nietrafione tłumaczenie ''Uknown Pleasures'', które uważam za niepotrzebne) to ''historia Joy Division, opowiedziana przez legendarnego basistę grupy. Jej członkowie zostali pionierami współczesnej muzyki alternatywnej i stworzyli własną definicję rocka ery post-punku. Ich brzmienie - mroczne  i hipnotyczne - inspirowało wielu wybitnych artystów. Wizerunek sceniczny muzyków, niegdyś uważany za tajemniczy i niszowy, naśladują dziś rzesze młodych ludzi na całym świecie. Peter Hook, zafascynowany ruchem punkowym, oraz jego szkolny przyjaciel, Bernard Sumner, powołali zespół, do którego którego weszli utalentowany wokalista i autor tekstów Ian Curtis oraz genialny perkusista Stephen Morris. Tych czterech młodych gości wyruszyło w trasę rozklekotanym vanem i oczarowało słuchaczy w całej Wielkiej Brytanii. W 1980 roku zespół doczekał się dwóch albumów studyjnych i zamierzał podbić USA. Tragiczna śmierć Iana Curtisa zniweczyła te plany i pozostawiła głęboki ślad w sercach członków Joy Division. Hook rzuca nowe światło na samobójstwo Curtisa. Z ujmującą szczerością opowiada o przyjaźni, która łączyła członków zespołu. Wspomina także o trudnych momentach w historii Joy Division i opisuje proces, który doprowadził do zakończenia współpracy jego członków''.* Od lat jestem wielką fanką ich krótkiej, niestety, twórczości, więc po lekturze książki Deborah Curtis chętnie zapoznam się z punktem widzenia Hooka. Chwilowo więc mogę jedynie narzekać na brak czasu na wszystkie przyjemności i zbyt dużą ilość książek na liście do przeczytania. :)



* opis książki wzięty stąd.

środa, 26 lutego 2014

''Gotowanie'' i fotografowanie.

Od dłuższego czasu mój aparat się kurzył, a że miałam sposobność kupić nowy obiektyw po bardzo okazyjnej cenie i zrobiłam to bez zastanowienia, trzeba było wypróbować sprzęt. Wcześniej jednak postanowiłyśmy z koleżanką wypróbować przepis na domowe Bounty (można go znaleźć tutaj).

Przepis banalnie prosty, bo jedyne, czego nam potrzeba, to wiórki kokosowe, mleko skondensowane i opcjonalnie czekolada, choć maczanie kulek w niej okazało się trudniejsze, niż początkowo sądziłyśmy. Niemniej jednak, wyszły pysznie i smaczniejsze nawet niż oryginały.


Dziś jednak postanowiłam wyruszyć z lustrzanką i sprawdzić, czy będzie odpowiadać moim oczekiwaniom i jestem bardzo zadowolona. Miałam drobne problemy z przesłoną, co udało mi się dopiero ogarnąć po powrocie do domu, ale i tak jest bardziej niż w porządku.



Jutro wracam po feriach na zajęcia na studia i czeka mnie trochę roboty, ale mam nadzieję, że znajdę więcej czasu na pielęgnowanie swoich zainteresowań i zacznę skupiać się nad tym, a nie na bolączkach, których ostatnio mi pod dostatkiem. Nie mam pracy w najbliższym czasie, więc może się uda.

No i wierny pomocnik w gotowaniu na koniec: