Tak naprawdę to już nie pamiętam wakacji, które spędziłabym naprawdę wyjątkowo, spotykając się często z ludźmi i robiąc rzeczy, na które przez obowiązki codzienne nie ma się w ciągu roku czasu. Tyle książek do przeczytania, tyle filmów do obejrzenia, tyle potraw do ugotowania, tyle miejsc do zwiedzenia, ale mnie to jakoś mimo wszystko nie cieszy, nudzi i trochę nawet smuci. Smuci mnie fakt, że moja postawa jest nieco niewdzięczna i roszczeniowa, bo oczekuję fajerwerków, a od siebie daję co najwyżej marne iskry jak ze starej zapalniczki bez gazu, której nawet nie chce mi się naładować i po pierwszej nieudanej iskrze wywalam ją do śmietnika. Zapalniczka bez ognia jest bezużyteczna, a ja nie czuję już od dawna w sobie ognia i nie mam już pomysłu, co mogłoby go wskrzesić. Być może wydaje mi się, że gdzieś indziej byłoby lepiej, bo przecież wszędzie dobrze tam, gdzie nas nie ma, bo ugrzęzłam w tym mule, które wytworzyło się jakiś czas temu i pomimo starań, by z niego wyjść, czuję, że robię krok do przodu, ale dwa do tyłu. Być może nie doceniam postępu, który zrobiłam przez ostatni rok, bo zanim przyszedł, wiązałam z nim ogromne nadzieje i przeceniałam jego wpływ na moje życie. I znowu oczekiwałam fajerwerków, które nie nadeszły, a moja motywacja spadła. Mam tak, że odwlekam nawet przyjemne rzeczy, w rezultacie od dawna nie przeczytałam żadnej książki, od dawna nie ruszyłam nigdzie tyłka i od dawna nie zrobiłam czegoś dla siebie, co wykraczałoby poza obowiązki w postaci nauki czy chodzenia na zajęcia. Głównie dlatego, że boję się, że będzie źle. Że książka będzie nudna, że spacer będzie do dupy, że spotkanie będzie męczące, a powrót długi. Paradoksalnie łatwiej jest mi się zmobilizować ostatnimi czasy do nauki i pracy, ale też na ostatnią chwilę. Nie wspominając już o jeżdżeniu wszędzie na ostatnią chwilę. Po co być 10 minut wcześniej, gdy można być 5 minut później i nie czekać? Sen też odwlekam, a później wstanie, śniadanie, obiad i kolację.
Wiem, co robię nie tak. To naprawdę nie jest tak, że nie zdaję sobie sprawy z tego, jaki błąd popełniam i przez co czuję się właśnie tak, a nie tak, jakbym chciała. Problem leży nie w braku wiedzy, a w braku poczucia przyjemności z prób zmiany sytuacji. To trwa tylko chwilę. Spotkanie z ciekawym człowiekiem, chwilowy skok serotoniny, nadzieja na poprawę, a następnie szybki powrót do rzeczywistości, jak upadek z trzeciego piętra twarzą prosto w twardy beton, którego łatwo nie zniszczysz, bo to on niszczy Ciebie, roztrzaskując Twoje wszystkie kości i głowę na kawałki. Tylko jak je pozbierać do kupy, kiedy nie ma się głowy? To jest jak powtarzający się okres miesiąca miodowego po fali przemocy, którą z czasem akceptuje się i nawet zaczyna kochać, jak kata, który śni za dnia tłucze na miazgę, a nocą nie daje odpocząć i nawiedza sny. Wiem, że mogłabym uciec, ale co, jeśli gdzie indziej będzie jeszcze gorzej? Mawiają, że znane zło jest lepsze niż nieznane dobro, bo przynajmniej można je przewidzieć i doskonale się je zna, a to, co znane, daje poczucie bezpieczeństwa, wbrew jakiejkolwiek logice w tym przypadku.
Co jest moją głową?
A ja chyba nie będę Cię namawiać do zmian. Daj sobie czas, w końcu sama ZECHCESZ. Po prostu :-)
OdpowiedzUsuń