wtorek, 22 września 2015

Przyjaźń i Kraków w stolicy.

Nigdy nie byłam specem od przyjaźni i warto to od razu zaznaczyć, zanim przejdę do rzeczy. Wynika to z wielu przyczyn, do których mogę śmiało zaliczyć swój niełatwy charakter (zwany także po prostu chujowym) oraz niechęć do wiecznych poświęceń dla drugiej osoby. Jestem egoistką, a egoizm nie jest dobrym składnikiem przyjaźni. Gdzieś w życiu pominęłam też ważną lekcję z relacji międzyludzkich i nie odnajduję się w ścisłych i wymagających relacjach. Wielu rzeczy nauczyłam się w swoim dotychczas pięcioletnim związku, jednak jest to zupełnie inny rodzaj relacji niż czysto przyjacielska. Nie ma co porównywać miłości do przyjaźni, bo to inne kalibry. Każda z tych relacji cechuje się czymś innym, dzięki czemu można być, na przykład, wspaniałym przyjacielem, ale nie mieć tak zwanego szczęścia w miłości i umiejętności budowania relacji bliższych z płcią przeciwną (albo własną, wedle preferencji). Można też odnaleźć się w partnerstwie i stworzyć wieloletni związek, ale nie potrafić utrzymać przyjaźni na dłuższą metę. Wynika to z masy potencjalnych przyczyn i na jednej z nich chciałabym się teraz skupić.

Definicje. Nie wiem, czy istnieje uniwersalna definicja przyjaźni, ale wiem, że wielu ludzi ma własną i mogą one się między sobą różnić i to w sposób znaczący. Rodzi to potencjalny problem w dobraniu tej odpowiedniej osoby, którą moglibyśmy szczerze nazwać przyjacielem. Dla mnie od zawsze było swego rodzaju wyróżnieniem. Nie nazywałam przyjacielem byle kogo. W zasadzie do tej pory chyba tylko dwie osoby tak nazwałam, przy czym jedna już nie jest w nim obecna z własnego wyboru. Czy można więc było nazwać to przyjaźnią? Z perspektywy czasu i z obecną wiedzą mogę powiedzieć, że raczej nie. Relacja ta bowiem była bardzo dziwna, choć nie powinno mnie to dziwić, bo jeśli dwoje dziwnych ludzi się spotyka na jakimś etapie swojego życia, to relacja również wychodzi nieszablonowa. Teraz już wiem, że nastąpiło tutaj klasyczne niedopasowanie z dość cichym i do dziś tajemniczym dla mnie zakończeniem po parunastu latach znajomości w bonusie. Zdarza się.

Spotkałam też na swej drodze osobę, której definicja przyjaźni była o tyle specyficzna w swej prostocie, że aż nie do zniesienia. Jak mówiłam - dla mnie przyjaźń to wyróżnienie i, być może naoglądałam się w życiu za dużo filmów i seriali, ale traktuję relację tego typu jako constans. Osoba ta podzielała ten pogląd, jednak w formie wiecznego poświęcenia, wyrzeczeń na rzecz drugiego człowieka, rezygnacji z samego siebie pod innych i stawiania tej konkretnej relacji ponad wszystkie inne. Ja, jak pisałam na początku, nie jestem skłonna do takich poświęceń. Nie jestem w stanie postawić przyjaźni ponad rodzinę (a też spotykałam się z wyrzutem, że wolę na przykład pomóc własnej chorej babci po operacji niż spotkać się z ową "przyjaciółką") i dla mnie przyjaciel nigdy nie powinien mieć prawa do roszczenia sobie takiej pozycji w życiu znajomych, co powinno być oczywiste. Nie jestem też w stanie zrezygnować z tego, kim jestem, bo druga osoba ma inny tryb życia, inne zainteresowania czy inną wizję znajomości. To po prostu nie ma prawa przetrwać. Tak samo jak związek, w którym jedna osoba chce podróżować z partnerem, a druga jest domatorem i woli towarzystwo koca i kubka z ciepłą herbatą. Jasne, że są kompromisy, ale ciężko pogodzić leżenie na kanapie z chodzeniem po górach całymi dniami. Po prostu. Na siłę się nie zbuduje ani miłości, ani przyjaźni.

Drugą osobą, którą mogłam i nadal mogę nazwać swoim przyjacielem (choć teraz wiem, że jedynym), jest mój wieloletni znajomy na odległość, którego poznałam zupełnym przypadkiem będąc jeszcze w podstawówce na koloniach i robiąc głupie dowcipy telefoniczne. Mój przyjaciel stał się ofiarą jednego z wielu moich durnych żartów, ale jako jedyny postanowił dowiedzieć się, kto był ich autorem. Początkowo bowiem sądził, że to któryś z jego znajomych, co szybko zanegowałam, jednak on się nie poddał i w jakiś sposób zaczęliśmy po prostu rozmawiać. Spędzaliśmy wiele godzin na wspólnych rozmowach przez internet, aż w końcu po paru latach takiego pisania spotkaliśmy się face to face, gdy przyjechał do Warszawy. Potem ja przyjechałam do niego i była to moja pierwsza (i jedyna jak dotąd) wizyta w Krakowie. Mijały lata, z czasem nasz kontakt trochę osłabł, ale zawsze raz na jakiś czas któreś pytało: co słychać? Widzieliśmy się jeszcze kilka razy, w tym w ostatnią sobotę, bo akurat miał być znowu w stolicy. Spotkaliśmy się i spędziliśmy ze sobą większość dnia. Ostatni raz widzieliśmy się w grudniu zeszłego roku i od tamtej pory rozmawialiśmy jakieś trzy razy. Spotkanie jednak wyglądało tak, jakbyśmy widzieli się raptem z tydzień temu i gadaliśmy jak starzy kumple. Muszę powiedzieć, że bardzo się różnimy - styl życia zupełnie inny, inne temperamenty, inne etapy w życiu, prawdopodobnie też nieco inne priorytety. Mogłabym tak wymieniać szczegółowo różnice, jak chociażby to, że ja właśnie robię prawo jazdy, bo mam dosyć komunikacji miejskiej, chcę wygody i mniejszego wysiłku w przemieszczaniu się. On z kolei jeździ wszędzie rowerem (no, prawie, bo do Warszawy przyjechał jednak pociągiem). Różni się też nasze podejście do wygody i stroju - on ceni sobie wygodę i praktyczność ponad wszystko, a ja, cóż, po prostu lubię ładne i modne ubrania, często nawet niewygodne, ale ładne. Wiem też, że jest osobą wierzącą - nie tylko w Boga, ale również w zasady, co w dzisiejszych czasach, pomimo deklaracji niejednego wyznawcy, nie jest ze sobą tożsame. Ja jestem ateistką i niektórych zasad zwyczajnie nie podzielam. Niemniej - obydwoje szanujemy swoje poglądy i nigdy nie mieliśmy z powodu tych i wielu innych różnic problemów. Właściwie to nie przypominam sobie nawet, byśmy kiedykolwiek się pokłócili, bo nie było o co. Nasza relacja powstała w naturalny i niczym nieprzymuszony sposób i taka też jest do dzisiaj. Żadne z nas nie pisze, bo tak wypada. Piszemy, kiedy mamy na to ochotę. Zero presji, zero musu. Ale obydwoje wiemy, że możemy na siebie liczyć, gdyby coś się stało. Nie wiem, czy on podziela moje spostrzeżenie, ale dla mnie jest on takim cichym duchem, który czasem pojawia się i znika, by z ukrycia czuwać i w odpowiednim momencie znów się ujawnić. Chyba tak mogłabym zdefiniować własną wizję przyjaźni.

Dla mnie przyjaźń to wolność. Presja, wymuszanie i sztuczne silenie się na cokolwiek jest jej zupełną odwrotnością. Przyjaźń to coś trwałego, ale nie coś, co mamy na głowie cały czas i musimy o nią zabiegać na siłę i stawać na rzęsach, żeby ją utrzymać. Prawdziwa przyjaźń po prostu jest i rodzi się sama. Być może nie każda ma szansę na codzienne spotkania i plotki przy kawie, ale to nie model zachowań definiuje relację, a to, co specyficznego pojawia się między dwojgiem ludzi i co rodzi się na miarę ich wspólnych możliwości. Moja przyjaźń przechadza się czasem po starówce w ukulele w rękach i popija herbatę w knajpie w piwnicy. To człowiek orkiestra, który prawdopodobnie ma większość rzeczy, która mogłaby się w różnych sytuacjach przydać. No bo kto nosi hamak w plecaku albo klucz techniczny, tak na wszelki wypadek? Pewnie niewiele osób. Ja nie noszę nawet podpasek na zapas w torebce ani tuszu do rzęs. Prędzej ładowarkę do telefonu i papierosa. A on nigdy nie palił i pewnie nie będzie.

Można spotykać się codziennie z ludźmi, którzy nigdy nie będą twoimi przyjaciółmi. Można też widywać swojego przyjaciela raz do roku, a nawet rzadziej, i jest to całkiem w porządku, bo taka po prostu jest ta przyjaźń. I nie ma drugiej takiej samej. Podobnie jest ze związkami. Szablony są do bani.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz